„Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” Jane Jacobs

The Death and Life of Great American Cities nowojorskiej aktywistki Jane Jacobs wydana w 1961 roku po 50 latach doczekała się nareszcie polskiego tłumaczenia.

Jane Jacobs – aktywistka

Jane Jacobs nie była architektką ani urbanistką. Pochodziła z inteligenckiej rodziny z Pensylwanii, do Nowego Jorku przeprowadziła się podczas Wielkiego Kryzysu w 1935 roku. Swoją pisarską karierę zaczynała jako sekretarka i stenotypistka w magazynach i czasopismach. W jednym z nich poznała przyszłego męża – architekta. Po wojnie kupili dom przy Hudson Street na Manhattanie – niejako w opozycji do rosnącego trendu osiedlania się na przedmieściach, które uważali za 'pasożytnicze’ w stosunku do miast. Gdy Jacobs podjęła pracę w magazynie 'Architectural Forum’ zaczęła pisać o nowoczesnej urbanistyce i jej wpływie na życie mieszkańców miast.

Nowy Jork – Manhattan – Greenwich Village – Hudson Street

Jacobs mieszkała przez ponad 20 lat pod adresem 555 Hudson Street w dzielnicy Greenwich Village na Dolnym Manhattanie. To własnie tu wykluwały się jej teorie dotyczące życia społecznego i relacji w mieście, to również tu prowadziła społeczne akcje i protesty przeciw planowanym zmianom w obrębie swojej dzielnicy.

Dom, w którym Jane Jacobs spędziła ponad 20 lat
Dom, w którym Jane Jacobs spędziła ponad 20 lat

Przy okazji opisu miejsca zamieszkania Jane Jacobs warto poświęcić chwilę na zapoznanie się z topografią Manhattanu.

Dolny Manhattan z wyróżnionym Greenwich Village
Dolny Manhattan z wyróżnionym Greenwich Village
Greenwich Village z zaznaczonym domem Jane Jacobs
Greenwich Village z zaznaczonym domem Jane Jacobs

Książka może służyć jako poradnik zarządzania i planowania miast. Jednak czytając poszczególne zalecenia i obserwacje autorki warto również samemu sięgnąć do historii rozwoju myśli urbanistycznej miast amerykańskich. Książka jest pisana z perspektywy konkretnego miasta – a raczej typu miast – amerykańskich. Dlatego też do wielu tez stawianych przez autorkę należy podchodzić z rezerwą i zastanowić się nad różnicami pomiędzy miastami polskimi i amerykańskimi. Niezmiernie ważna jest również kultura życia społecznego, stosunki międzyludzkie oraz uwarunkowania prawne w Stanach Zjednoczonych.

Urban Renewal

jane jacobs nowy jork populacja manhattan marcin szneider
źródło: wikipedia

Odnowa miast zapoczątkowana pod koniec XIX wieku przez wielkich teoretyków rozwoju miast takich jak Ebenezer Howard czy Tony Garnier tuż po II Wojnie Światowej nabrała wyjątkowej intensywności.

Z książki możemy się dowiedzieć, że wielka migracja klasy średniej z centrów miast na przedmieścia miała potężne wsparcie ze strony władz oraz instytucji finansowych w postaci dotacji i atrakcyjnych kredytów.

Jacobs uważała że pustoszenie centrów miast zmniejsza ich atrakcyjność, obniża jakość życia mieszkańców i wydajność ekonomiczną jednostek miejskich. Skutki Urban Renewal dobrze widać na wykresie pokazującym populację Manhattanu – na przestrzeni 30 lat od roku 1950 do 1980 liczba mieszkańców zmniejszyła się o ponad 500 tysięcy – to tak jakby ubyło miasto wielkości Poznania.

Stuyvesant Town na Manhattanie – Jacobs krytykowała nowoczesne osiedla, które uważała za samotne wyspy oderwane od struktury miast, zabijające życie na ulicy

Najciekawsze cytaty z polskiego wydania książki.

Jak można się było spodziewać, jej książka była chwalona przez libertariańską prawicę i odrzucana przez społecznych inżynierów na lewicy. [Jason Epstein, s. 11]

Sceny ilustrujące niniejszą książkę są na wyciągnięcie ręki. Jeśli potrzebujecie ilustracji, przyjrzyjcie się dokładnie prawdziwym miastom. Nie poprzestawajcie na patrzeniu. Zatrzymajcie się na dłużej, słuchajcie i rozmyślajcie o tym, co widzicie. [s.19]

Zazwyczaj najwygodniej obarczyć winą za wszystkie utrapienia miast samochody, przypisując im odpowiedzialność za rozczarowującą owocność urbanistyki. Jednak szkodliwe oddziaływanie aut nie stanowi przyczyny, lecz skutek nieumiejętności budowania miast. Jest rzeczą oczywistą, że planiści, wśród nich budowniczowie autostrad dysponujący bajecznymi środkami i wpływami, nie potrafią pogodzić ze sobą ruchu samochodowego i miejskiego życia. Nie mają pojęcia, co począć z autami w mieście, bo nie znają się na tworzeniu sprawnie działających i dynamicznych miast – z samochodami czy bez. [s.25]

Miasto promienne Le Corbusiera zawdzięczało koncepcji Howarda dość bezproblemowe przyjęcie przez opinię publiczną. Projektanci miast ogrodów oraz coraz liczniejsza rzesza ich naśladowców pośród propagatorów reformy mieszkaniowej, studentów i architektów niestrudzenie rozpowszechniała idde superkwartałów, osiedli, niezmiennego planu oraz trawy, trawy i jeszcze raz trawy. Co więcej, rozwiązania te przedstawiali jako elementy odpowiedzialnej społecznie, funkcjonalnej i etycznej urbanistyki „z ludzką twarzą”. Nikt nie wymagał od Le Corbusiera uzasadnienia jego wizji ani na planie etycznym, ani funkcjonalnym. Jeśli głównym celem projektowania miast miało być umożliwienie Krzysiowi i Puchatkowi brykania po trawniku, co mogło być złego w wizji Le Corbusiera? Wysuwane przez decentrystów oskarżenia o instytucjonalizację, mechanizację i odczłowieczenie odbierano jako bezzasadne i fanatyczne. [s.41]

Należy zacząć od tego, że spokój w przestrzeni publicznej – na chodniku i ulicy – nie zależy przede wszystkim od policji, choć oczywiście ona też jest potrzebna. Gwarantują go przede wszystkim złożone, niemal nieuświadomione sieci dobrowolnego nadzoru oraz zasady tworzone i egzekwowane przez samych mieszkańców. Jednak w niektórych rejonach prawa i porządku pilnuje na chodnikach niemal wyłącznie policja i zatrudniona straż – najbardziej jaskrawe przykłady to starsze osiedla komunalne oraz ulice o dużej rotacji mieszkańców. Takie miejsca są jak dżungla. Nawet armia policjantów nie zagwarantuje poszanowania zasad cywilizowanego zachowania, jeśli brakuje codziennego, nieformalnego nadzoru. [s.49]

 Jeśli jakaś ulica ma służyć także obcym osobom oraz uczynić z ich obecności czynnik sprzyjający bezpieczeństwu, tak jak to bywa w udanych dzielnicach, musi się ona charakteryzować trzema głównymi cechami.

Po pierwsze, potrzebny jest wyraźny podział pomiędzy przestrzenią publiczną i prywatną. Nie mogą one przechodzić jedna w drugą, jak to ma zazwyczaj miejsce na przedmieściach lub na osiedlach.

Po drugie, na ulicę muszą patrzeć oczy – oczy jej „naturalnych właścicieli”. W celu zapewnienia bezpieczeństwa zarówno mieszkańcom, jak i obcym budynki muszą być skierowane frontem do ulicy. Nie mogą odwracać się do niej tyłem lub ścianami bez okien.

Po trzecie, aby ulicę obserwowało jak najwięcej par oczu, chodnik powinien być możliwie stale uczęszczany. Ruch uliczny skłania ludzi w okolicznych budynkach do wyglądania. Nikt nie lubi obserwować z przedproża lub patrzeć przez okno na pustką ulicę, natomiast wielu dostarcza sobie co jakiś czas rozrywki, obserwując życie. [s.53]

Incydent, który przykuł moją uwagę, polegał na cichej sprzeczce między pewnym mężczyzną a dziewczynką w wieku lat ośmiu lub dziewięciu. Człowiek ten starał się skłonić dziecko, żeby z nim poszło. Na przemian przymilał się do niego i udawał obojętność. Dziewczynka, jak to zwykle dzieci, które nie chcą czegoś zrobić, opierała się uparcie o ścianę jednej z kamienic po drugiej stronie ulicy. Kiedy patrzyłam na tę scenę z naszego okna na drugim piętrze, zastanawiając się, jak zareagować, jeśli zajdzie taka potrzeba, przekonałam się, że wcale nie będzie takiej konieczności. Ze sklepu mięsnego na parterze wyszła kobieta, która prowadzi go wraz z mężem, stanęła w pobliżu mężczyzny ze skrzyżowanymi rękami i przybrała nieustępliwy wyraz twarzy. Joe Cornacchia, który wraz ze swoimi zięciami prowadzi delikatesy, wyszedł na ulicę mniej więcej w tym samym momencie i stanął bez ruchu po drugiej stronie. Kilka głów wychyliło się z okien kamienicy na górze, jedna z nich szybko się schowała, a jej właściciel chwilę później wyłonił się z klatki schodowej za mężczyzną. Dwóch mężczyzn z baru obok rzeźnika także podeszło bliżej i zaczęło wyczekiwać. Zauważyłam, że po mojej stronie ulicy ślusarz, sprzedawca lodów i właściciel pralni opuścili woje lokale, a całą scenę obserwowano także z wielu innych okien. Mężczyzna został otoczony. Nie pozwolonoby mu zaciągnąć małej dziewczynki ze sobą, choć nikt nie miał pojęcia kim ona jest. Nie chcę psuć dramaturgii, ale muszę wyjaśnić, że dziewczynka okazała się jego córką. [s.56]

Drugi sposób to szukanie schronienia w pojazdach. Tę technikę stosuje się w rozległych rezerwatach dzikiej zwierzyny w Afryce, gdzie turystów ostrzega się, by pod żadnym pozorem nie opuszczali aut, dopóki nie dotrą do miejsca noclegu. Tę technikę stosuje się także w Los Angeles. Zaskoczeni przyjezdni często opowiadają, jak w Beverly Hills zatrzymała ich policja, prosząc o wytłumaczenie, dlaczego poruszają się pieszo, i ostrzegła przed grożącym niebezpieczeństwem. Sądząc po wskaźnikach przestępczości, nie wydaje się, żeby ten sposób na bezpieczeństwo publiczne zdawał w Los Angeles egzamin, choć może z czasem tak się stanie.  A pomyślcie tylko, jakie byłyby wskaźniki przestępczości, gdyby więcej ludzi bez metalowych pancerzy bezradnie przemierzało szerokie, ukryte przed wzrokiem połacie rezerwatu Los Angeles. [s.64]

Literatura architektoniczna i urbanistyczna porusza zagadnienie prywatności w kontekście okien, widoków, linii wzroku. Założenie jest takie, że jeżeli nikt nie może zajrzeć z zewnątrz do twojego mieszkania – to właśnie jest prywatność. To prostackie. Bardzo łatwo osiągnąć prywatność, jeśli polega ona na wolności od bycia oglądanym przez okna. Wystarczy ściągnąć rolety lub zasłonić żaluzje. Prywatność polegająca na zachowywaniu spraw osobistych tylko dla tych, z którymi chcemy się nimi podzielić, oraz na rozsądnym decydowaniu, kto i kiedy może zabrać nam czas, to dobra rzadkie i nie mające nic wspólnego i usytuowaniem okien. [s.76]

W rzeczywistości wyłącznie od zwykłych dorosłych na miejskich chodnikach dzieci uczą się (jeśli w ogóle się uczą) podstawowej zasady udanego życia w mieście: ludzie muszą brać za siebie nawzajem odrobinę publicznej odpowiedzialności, nawet jeśli nic ich ze sobą nie łączy. Tej lekcji nie da się po prostu wykuć. Można ją jedynie opanować, doświadczając, jak inni ludzie, którzy nie są krewnymi, bliskimi przyjaciółmi ani nie mają formalnych zobowiązań, biorą za ciebie odrobinę publicznej odpowiedzialności. [s.99]

Na chodnikach szerokości 9-11 metrów jest dość miejsca na wszelkie spontaniczne zabawy oraz dające cień drzewa, a wciąż zostanie przestrzeń dla ruchu pieszego, życia publicznego dorosłych i wałęsania się. Niewiele jest chodników o tak luksusowej szerokości. Szerokość chodnika nieodmiennie poświęca się na rzecz szerokości jezdni ze względu na to, że miejskie chodniki uznaje się zwyczajowo za przestrzeń służącą wyłącznie ruchowi pieszemu i zagwarantowaniu dostępu do budynków, a nie dostrzega się i nie szanuje roli, którą odgrywają jako wyjątkowo żywotne i niezastąpione miejskie organy służące bezpieczeństwu, życiu publicznemu i wychowywaniu dzieci. [s. 103]

Dogmatyczni urbaniści zdumiewająco bezkrytycznie czczą otwarte przestrzenie, prawie tak jak dzicy czczą magiczne fetysze. Zapytajcie specjalistę od mieszkalnictwa, w czym jego zaprojektowane osiedle jest lepsze od dawnego miasta, a jako oczywistą zaletę wyrecytuje: Więcej Otwartej Przestrzeni. Zapytajcie planistę o poprawę, jaką przynoszą postępowe regulacje, a znów usłyszycie że promują Więcej Otwartej Przestrzeni. Przejdźcie się z urbanistą po ponurej okolicy – mimo parszywych, opuszczonych parków i wyniszczonej zieleni udekorowanej zużytymi chusteczkami będzie sobie wyobrażał Więcej Otwartej Przestrzeni.

Więcej Otwartej Przestrzeni na co? Na napady? Na posępne pustkowia między budynkami? Czy ku pożytkowi i radości zwykłych ludzi? Mieszkańcy nie korzystają z otwartych przestrzeni w mieście tylko z powodu ich istnienia ani dlatego, że życzyliby sobie tego urbaniści i architekci. [s.105]

Parki, z których robi się intensywny użytek, niczym z publicznych podwórek, mają zazwyczaj cztery cechy, które nazwę: złożonością, wyznaczeniem głównego węzła, nasłonecznieniem i domknięciem. (…) Złożoność, o którą chodzi, to przede wszystkim złożoność na poziomie oczu: zmiany w poziomie terenu, grupy drzew, prześwity wiodące do różnych punktów ogniskowych. [s.118]

Miasto nie zostanie nigdy w całości zrozumiane przez jednego człowieka. [s.136]

Nie ma nic zaskakującego w tym, że względnie skuteczna dzielnica zazwyczaj z czasem nabywa sporą władzę polityczną. Ostatecznie kształtuje także cały szereg osób zdolnych działać jednocześnie na skalę dzielnicy i ulicy,  a także na skalę dzielnicy i całego miasta. [s.142]

Niewielu ludzi, oprócz tych, którzy żyją w świecie papierowych map, umie się identyfikować z abstrakcyjnym bytem zwanym dzielnicą albo poważniej się nim zainteresować. [s.143]

Aby umożliwić kształtowanie bujnej różnorodności na miejskich ulicach i w dzielnicach, należy spełnić cztery warunki:

  • Dzielnica (i możliwie jak najwięcej składających się na nią części) musi spełniać więcej niż jedną podstawową funkcję, a najlepiej więcej niż dwie. Zapewni to obecność ludzi wychodzących na zewnątrz o różnych porach dnia z różnych powodów, korzystających z bogatej wspólnej infrastruktury.
  • Większość kwartałów musi mieć krótkie boki. Oznacza to, że ulice muszą się często krzyżować i stwarzać możliwość skręcania za róg.
  • W dzielnicy muszą sąsiadować ze sobą budynki w różnym wieku i stanie, w tym odpowiednio dużo budynków starych. Różnorodność ta zabezpiecza miejsce dla mieszkańców o różnych dochodach. Mieszanka musi być dość gęsta.
  • Potrzebne jest odpowiednio wysokie zagęszczenie ludzi – niezależnie od tego, co ich sprowadza. Dotyczy to również gęstości zaludnienia.

Konieczność spełnienia powyższych warunków to najważniejsze przesłanie tej książki. [s.164]

Jak pamiętamy, lokalne parki potrzebują ludzi, którzy z różnych powodów przebywają w ich bezpośredniej okolicy – w innym przypadku użytkowane są tylko sporadycznie. [s.165]

Autor: Marcin Szneider

Architekt urbanista, radny osiedla Warszewo